Kiedy jesteś na początku swojej kariery wydawać by się mogło, że każdy błąd, każda literówka i każda - nawet mała wtopa zostanie z Tobą na zawsze, albo co gorsza - oznacza, że nie nadajesz się do tej pracy i lepiej szukać alternatywy.
Z czasem okazuje się jednak, że to nie do końca tak jest, a za każdą małą porażką stoi jakaś lekcja. Każdy jakoś zaczynał i uwierz mi - nawet ci, których obecnie podziwiasz mają za sobą historie, które mogą wydać się w najlepszym wypadku zabawne i lekko nieprawdopodobne.
Dzisiejszy tekst dedykuję więc wszystkim poczatkującym, którzy po pierwszym potknięciu mają ochotę się poddać i zająć się zupełnie czymś innym.
Do udziału w artykule zaprosiłam polskich projektantów. Podzielili się oni swoimi wspomnieniami z… najgłupszych, najbardziej niefortunnych sytuacji, które zdarzyły się im na początku kariery.
Mateusz Machalski
Praca projektantek i projektantów zdecydowanie obarczona jest sporym ryzykiem wpadek. Ja oczywiście swoich miałem setki. Do najzabawniejszych i najbardziej uroczych zaliczam wszystkie z literówkami. Jako pierwszy dyslektyk RP, niestety miałem parę ewolucji karkołomnych, jak na przykład identyfikacja dużego festiwalu filmowego, w którego komunikacji zaczynając od logo, poprzez bannery na mieście, aż po corporate identity, wszędzie zamiast „Fabularnych” napisałem „Fobularnych” – nie wiem jakim cudem nikt tego nie wyłapał. Więc tak – należę do „elitarnego” grona projektantów/tek, którzy mają na koncie literówkę w logo.
Inną ciekawą wpadką była literówka w nazwisku na okładce książki o dużym nakładzie. Wydawca załamany tym, że całość jest już wydrukowana, zlecił pracownikom doklejanie tej jednej literki na nakładzie prawie 15 000 sztuk… na szczęście całość miała handmade-ową estetykę, więc czytelnicy myśleli, że ta jedna odstająca literka jest specjalnie. Dokładnie, literówkę na okładce też mam zaliczoną…
Z początków pracy wyróżniam też ciekawą wpadkę. Chyba na pierwszym roku studiów, podczas składania sporego albumu, wysyłając plik do druku zamieniałem na każdej stronie teksty na krzywe (boże whyyy??)… Oczywiście po zmianie i eksporcie nadpisałem plik, po czym przyszła korekta… chyba nie muszę dalej dopowiadać, że całość nie była zrobiona na stylach, a ponowny skład zająłby mi bardzo dużo czasu. Dlatego na kilka dni zamieniłem się w ręcznego zecera i przekładałem literki ręcznie…
Oczywiście nie brakowało również wtopek stricte technologicznych – pamiętam, jak byłem jeszcze w liceum i nie mogłem się nadziwić drukarce, która oprócz CMYK-a miała również dysze na inne kolory. Oczywiście szybko rozszyfrowałem, że dodatkowe tusze Red, Green, Blue służą do drukowania obrazów w RGB… Podobnie w 2 liceum nie mogłem zrozumieć po co drukarz męczy mnie do plakatu o jakieś spady, skoro i tak je obcina i wywala do śmieci…
Na oddzielną kategorię zasługują wszystkie typograficzne kwiatki z początków twórczości – na przykład polonizowanie pewnego fontu i niezamienienie kierunku ścieżki w literze „ł”, dzięki czemu powstał jakiś dziwny twór, który pojawia się na około 350 stronach polsko-języcznej książki… Osobną wpadką było ładowanie wszystkich pierwszych projektów fontowych na MyFonts i inne platformy opisując je jako „HIGH QUALITY FONT”. Do dziś zdarza mi się znaleźć w necie te świetne bannerki pokazujące detale konstrukcji moich typo-potworków z dopiskami jak to wspaniale wpływają na czytelność…. Ahh takk…
Karolina Kłos, Senior Graphic Designer w Admind Branding & Communications
Historie niby wstydliwe, ale chyba głównie zabawne – szczególnie z perspektywy czasu. Wydarzenia, które jeszcze parę lat temu były powodem mojego ostrego stresu i bólu żołądka, dzisiaj są świetnym materiałem na anegdotkę oraz lekcją, którą powinien odbębnić każdy projektant. Według mnie, liczba wpadek jest wprost proporcjonalna do lat doświadczenia. Nie ma się co oszukiwać, że z czasem linia fakapów się wypłaszacza, ale bądźmy czujni i pokorni - błędy nie omijają nawet najzdolniejszych z grafików.
Na samym początku mojej ponad 12-letniej kariery, stworzenie bezbłędnego projektu graniczyło z cudem. Moja pierwsza ulotka dla przedsiębiorstwa produkującego hostie i opłatki, poszła do druku z hasłem „komunały” zamiast „komunikanty”. A to był dopiero początek serii pomyłek… W stustronicowym katalogu konfekcji przynajmniej na jednym zdjęciu modelka straszyła wściekle różową twarzą RGB, fonty niezamienione na krzywe krzaczyły się i nie miały polskich znaków, a pagina wewnętrzna ginęła gdzieś w środku książki.
Dzisiaj projektanci często mają luksus pracy w zespołach, w których ktoś inny sprawdzi koncept i przeczyta tekst, a na końcu DTP-owiec puszcza projekt do druku. Wiele bym dała za taki team, kiedy na przykład projektowałam kalendarz wypisując z palca każdy dzień miesiąca. Finalnie klient otrzymał niezwykły produkt, w którym Boże Ciało wypadało we wtorek, a Lany Poniedziałek w okolicach piątku. Klasyk.
Błędy ery printu były o tyle gorsze, że niezwykle trwałe. Digital jest dla nas o tyle łaskawy, że praktycznie wszystko można podmienić i nikt nawet nie zauważy błędów. No chyba, że tworzycie produkt bez badań i okaże się, że wasza grupa docelowa na przykład nie korzysta z nośnika, na który ją postawiliście. Ciężko komuś poradzić, żeby nie bał się popełniania błędów, ale kiedy już jakiś popełnicie, zwyczajnie trzeba się na nich uczyć.
Michał Markiewicz
Ma być tragikomicznie, więc moje pierwsze zlecenia idealnie wpiszą się w tę kategorię. Pierwsze logo jakie zrobiłem „komercyjnie”. Wygląda jak clipart z Worda i kosztowało jakieś 200 zł. Z perspektywy czasu myślę, że to dużo.
To drugie to strona internetowa, powstała w fotoszopie, wcześniej niż logo-clipart. Plik ma nazwę new_home_09_C_final2 co oznacza, że jest jeszcze przynajmniej 8 innych wersji, które się nie przebiły.
Tak czy inaczej, została wdrożona i wisiała gdzieś przez jakiś czas. Chciałbym móc napisać w obu przypadkach, że miałem wtedy 15 lat, ale niestety, byłem już dorosły i w pełni władz umysłowych.
Gosia Macioch, Studio Spectro
Myślę, że w nas projektantach jest bardzo dużo lęków – przed popełnieniem błędu, przed oceną innych projektantów, przed stratą klienta. Jak sobie uświadomimy, że to zupełnie normalne, że to część procesu, to wtedy żyje się dużo łatwiej. Jeśli mówimy o prowadzeniu studia, to dochodzą do tego kwestie biznesowe, finansowe, księgowe, podatkowe księgowe i o tym też będzie trochę.
Największe błędy, które mi się przytrafiły to chyba te najbardziej kosztowne finansowo. Na początku to były klasyki, typu: pracuję bez umowy, za darmo i nie mam odwagi, żeby nawet w ogóle o to zapytać. Na szczęście dosyć szybko zauważyłam, że ludzie lubią wykorzystywać naiwność początkujących i najpierw umowy stały się standardem, potem zaliczki, a potem zadatki i jeszcze większe zadatki.
Jeśli chodzi o takie konkretne fuckapy to zdarzyły się, owszem i jakimś łutem szczęścia nie przyniosły dużych „konsekwencji”.
Przed założeniem studia robiłam etykiety na opakowania, gdzie poszło 500 sztuk etykiet z nie tym „ż” w słowie „orzeźwienie” – na szczęście klient był dosyć wyrozumiały i koszt wydrukowania nowych nie był duży. Zapamiętałam pisownię już na wieki wieków!
Z takich fuckupów „studiowych” mamy jeden, który był dla nas wyjątkowo kosztowny, a co ciekawe nie był stricte projektowy. Rok temu, mniej więcej na jesień bardzo chcieliśmy się mocniej rozwinąć – znaleźć nowych klientów w Polsce i wyjść „na zagranicę”. Po wielu dyskusjach doszliśmy do wniosku, że potrzebujemy handlowca.
W naszej branży graficzno-projektowej to raczej rzadko spotykane zjawisko pogodowe – a było to bardzo burzliwe doświadczenie. Pierwsza osoba, którą zatrudniliśmy, po pierwszym dniu, nie przyszła więcej do pracy – do dzisiaj właściwie nie wiemy czemu. Druga osoba pracowała u nas 3 tygodnie – tutaj na szczęście obie strony bardzo szybko doszły do wniosku, że do siebie nie pasują. Daliśmy sobie jeszcze jedną szansę – 3 osoba wydawała się idealna! Czuła „dizajn”, zajawki projektowe i znała trochę tematy około-branżowe.
Niestety ten czas 4 miesięcy, kiedy (damn it!) „współpracowaliśmy” zlał się z okresem pracy zdalnej – nie wiedzieliśmy, więc dokładnie co ta osoba robi (mimo naszych najszczerszych chęci!), po czasie okazało się, że nie mamy nad tym właściwie żadnej kontroli i ciągle jesteśmy mamieni jakimiś wyimaginowanymi wizjami klientów, które się nie wydarzyły. Finalnie przez ten dużo za długi czas dostaliśmy jeden deal, o którym samym też mogłabym napisać osobną trylogię, raczej w klimacie Wertera. Drugi deal był, powiedzmy dograniem tematu, na którym też byliśmy stratni. Cała ta operacja z zatrudnianiem kosztowała nas kilkanaście tysięcy złotych polskich.
Długo zajęło mi pogodzenie się z tą stratą – finansowo, wiadomo, ale długo męczyłam siebie za to, co się stało, że ktoś znowu wykorzystał, świadomie, czy nieświadomie – bez znaczenia – moją niewiedzę, zaufanie i dobre intencje. Pomogło po prostu zaakceptowanie rzeczywistości, zajęcie się nowymi fajnymi projektami, więcej wiary w siebie i że na ten moment nie potrzebujemy handlowca. Haters gonna hate, handlowcy gonna wait! Peace!
Marek Guziński, Rio Creativo
Najlepszym sposobem na uniknięcie błędów w pracy jest niezabieranie się za nią. Jeśli jednak wybieramy inną drogę, to musimy być przygotowani na wpadki. Małe i duże.
Nam przez te kilkanaście lat działalności przytrafiało się sporo drobnych potknięć. Zły tryb kolorów, literówki w plikach do druku, czy pomylenie klienta na prezentacji - wszystko zaliczone! Kiedyś obsługiwaliśmy dużą konferencję związaną z rynkiem nieruchomości. Przygotowaliśmy projekty zaproszeń i zamarkowaliśmy w miejscu do wpisania nazwiska “Donald Trump” (jeszcze przed jego prezydenturą). I niestety tak poszły do druku. W efekcie mieliśmy kilka tysięcy zaproszeń dla pana z dziwną fryzurą i żadnego, które można by wysłać do uczestników. Na szczęście szybko udało się dodrukować poprawione zaproszenia.
Ale zdarzały się też poważniejsze błędy. Zostaliśmy poproszeni o opracowanie identyfikacji dla sporego miasta. Czasu było niewiele, a my dość lekkomyślnie podeszliśmy do całego procesu, który przy tak dużym projekcie nie uznaje kompromisów. Po stronie klienta projekt również był dość chaotycznie prowadzony. W efekcie nie do końca przemyślane i graficznie niedopracowane projekty, zamiast trafić pod dyskusje, ujrzały światło dzienne. Efekt był taki, że nie dokończyliśmy tego zlecenia, a SIW nigdy nie powstał. Pozostał niesmak. Ale paradoksalnie to był jeden z ważniejszych momentów rozwoju Rio. Mocno przemyśleliśmy swoje podejście i udoskonaliliśmy nasz proces na każdym jego etapie. Ta porażka dała nam dużo więcej niż najlepiej zrealizowany projekt.
Wyciągnęliśmy wnioski i od tamtej pory działamy zdecydowanie dojrzalej.
Życzę Wam i nam wykorzystania każdej szansy wyciągnięcia nauki z własnych błędów. Największą porażką byłoby olanie takich lekcji.
Beata Kurek, Love Letters Studio
U mnie czasem wpadek były pierwsze miesiące pracy projektowej. Tuż po studiach zostałam zaproszona do projektu Warszawskie Kroje. Byłam bardzo podekscytowana i chciałam się solidnie przygotować do pierwszego spotkania, na którym mieliśmy prezentować swoje pomysły. Zrobiłam sporo odręcznych szkiców - cały plik kartek z delikatnymi, ołówkowymi literkami. Kiedy wieczorem pakowałam się do Warszawy na biurko wskoczył kot i przewrócił na to wszystko szklankę z wodą. Najgłupszy możliwy wypadek. Całości nie dało się już na szybko przerysować, bo było tego za dużo. Musiałam przyjechać z takimi rozmazanymi, ledwo podsuszonymi kartkami, a tam Rene, Michał Jarociński i Franciszek Cieślak. Straszny wstyd. Teraz już mam psa. ;)
Jedną z większych wpadek, które stale popełniam jest też zwlekanie z publikowaniem aktualnych projektów i nowych działań. Znalazłaby się pewnie spora grupa osób która zgodzi się, że regularna i konsekwentna praca dla siebie w tym zakresie jest bardzo trudna. Jednak, jeśli weźmiemy pod uwagę, że klienci najczęściej zwracają się po to, co już widzą z naszych portfoliach zrozumiemy, że takie odkładanie na później może skutkować utratą interesujących propozycji - tych, których wpłynięcia nie udało się nam sprowokować.
Patrząc na to z drugiej strony, jako osobie oferującej unikatowe usługi często zdarza mi się słyszeć: „Nie wiedzieliśmy, że można zrobić coś takiego. Poprosilibyśmy Cię o coś na podobnej zasadzie, jak robiłaś dla…”. Zaprezentowanie przykładowych efektów pomaga klientom zarysować oczekiwania, a przede wszystkim zacząć rozmowę o nietypowym projekcie. Dzięki temu tailor-made’owe realizacje potrafią owocować kolejnymi fantastycznymi współpracami.
Ola Tulibacka, OH! Studio
Mniejszych bądź większych wpadek literówkowych zdarzyło się u mnie sporo, jednak dwie z nich zapamiętałam dość mocno - w dużej mierze dlatego, że były one jednymi z pierwszych.
Najbardziej stresującą wpadką była taka związana z projektem sporego baneru pewnej firmy, który miał zawisnąć w centrum miasta (finansowanym z funduszy unijnych). Było to szmat czasu temu, fundusze dopiero wchodziły, nie było jeszcze dostępnych pięknie rozpisanych księg znaku, a stosowanie ich logo nie było tak powszechne jak obecnie. Dla mnie była to kompletna nowość.
Otrzymałam wtedy od klienta komplet materiałów, w tym także znaki, które koniecznie muszą znaleźć się na dole projektu. Niestety jak to zwykle bywa - były to obrazki pobrane z Internetu, dość małe i nienadające się do druku w takim formacie. Niewiele się więc zastanawiając, postanowiłam poszukać większych wersji w sieci i… znalazłam. Logo Unii się zgadzało, temat zamknięty, projekt oddany i wydrukowany. Niestety kilka dni po wydrukowaniu projektu otrzymałam telefon od przerażonego zleceniodawcy (działałam jako podwykonawca), który dowiedział się, że logo faktycznie jest, ale program - czyli tekst - się nie zgadza, co mogło wiązać się ze sporymi konsekwencjami (w tym utratą jakiejś części dofinansowania).
To były początki mojej pracy, za jej wykonanie nie zarobiłam pewnie nawet tyle, żeby pokryć koszty ponownego druku, ostatecznie więc skończyło się na tym, że projekt pozostał w takiej formie w jakiej pierwotnie go stworzyłam. Unia chyba się nie dopatrzyła, a przynajmniej mi nic o tym nie wiadomo.
Inna wtopa nie wynika do końca z mojej winy, ale jest ciekawym pokazaniem tego, jak „działa” reklama na budynkach. Ponownie - na początku mojej zawodowej pracy - stworzyłam dla kuzynki projekt okleiny na szybę jej salonu kosmetycznego. Nic skomplikowanego - nazwa, logo, lista oferowanych usług, numer telefonu. I właśnie o ten numer poszło, bo gdzieś (do dzisiaj nie wiemy z czyjej winy) doszło do błędu i na szybie wylądował numer z literówką. Można powiedzieć - zdarza się i to prawda, jednak zabawny jest fakt, że błędu nikt nie wyłapał przez… dobrych kilka lat.
A Wam jaki wpadki zdarzyły się w graficznej pracy?