Ilustrator, który potrafi nie tylko kreować fantastyczne światy, ale też zmyślać słowa i opowiadać własne historie – jak na przykład w książce „Krasnoludki. Fakty, mity, głupoty” czy „Najmniejszy słoń świata”. Twórca szalenie charakterystyczny, niezależnie od tego, czy tworzy obrazki do książki, plakat czy też grę planszową. Opowiada o sobie i swojej pracy z dystansem i humorem, zresztą okazja do posłuchania pana Macieja będzie już niedługo, na zbliżającej się konferencji GrafConf.
Co trzeba mieć w sobie, żeby ilustrować książki dla dzieci?
Moje ilustracje powstają trochę intuicyjnie. Chodzi o to, co mam w głowie, jak widzę świat, co pamiętam z dzieciństwa i jak to pamiętam. Zresztą kiedy zaczynałem nie interesowało to, jak dzieci odbierają świat. Ważne było, żeby mnie się podobała dana ilustracja. A ja po prostu lubiłem rysować ludziki z wodogłowiem. Prawdziwego człowieka nie umiem narysować z takimi normalnymi proporcjami. Nie umiem i nie potrzebuję umieć.
Dzieje się tak dlatego, że ilustracja to jest tylko wycinek tej dziedziny, która polega na zasmarowywaniu farbą papieru i jest to dziedzina bardzo otwarta. Między innymi dlatego mnie wciągnęła. Obrazek przekazuje komunikat, który musi być czytelny. Najważniejsze jest, żeby ktoś, kto go ogląda, w jakiś sposób przyjął ten komunikat i żeby w tym było trochę osobowości. Pod tym względem ilustracja jest bardzo „pojemna” i pozwala twórcy na bardzo wiele.
Jak się zaczyna rysować, może się wydawać, że zostanie ilustratorem jest tak trudne, jak dostanie się do Sejmu. Przyznaję, trzeba się napracować, ale jeśli ktoś fajnie rysuje i wie, że w książce te ilustracje muszą ze sobą i z tekstem grać, to ma niemal gwarancję, że ktoś będzie chciał jego obrazki opublikować.
Pana twórczość skierowana jest głównie do dzieci. Czy zawsze miał Pan taki pomysł na siebie?
Zdecydowanie rysuję dla dzieciaków, ale nie wiem właściwie, czy to ja sobie wybrałem taki kierunek, czy to on wybrał mnie. Chyba to drugie. Tak jakoś wyszło, może dlatego, że sam jestem „w środku” dzieckiem.
To jak to było, że ta ilustracja Pana wybrała?
Zaczęło się od tego, że miałem takie marzenie, żeby rysować komiksy. Wiele lat temu (jakieś dwadzieścia) pojechałem do Belgii i poszedłem do sklepu z komiksami. Wtedy w Polsce nie było takich ładnych komiksów, jak są teraz. A w Belgii sklep z komiksami miał więcej towaru niż dzisiaj przeciętne centrum handlowe i wszystkie sklepy w nim razem wzięte. Mnie te komiksy po prostu zachwyciły, powaliły na ziemię i olśniły. Tak się składa, że obok był sklep z książkami dla dzieci. I jak poszedłem do tego sklepu, to się okazało, że te komiksy jednak są strasznie sztywne. Mimo że niektóre nadal uważałem za zachwycające. Natomiast zaraz obok było takie bogactwo książek dla dzieci, jakiego nigdy wcześniej nie widziałem z bliska i ja utonąłem w tych książkach. Ich różnorodność, dziwaczność, pomysłowość całkowicie mnie zaczarowały. W Polsce tego nie było. Momentalnie postanowiłem, że będę marzył o tym, żeby rysować książki dla dzieci.
Marzenie się spełniło…
Tak, ale oczywiście nie nastąpiło to nagle. Był to dość długi proces, w trakcie którego trzeba się dużo naoglądać, napracować, nazrażać. Przeżyć ileś tam porażek, mini-sukcesików. Pamiętam, jak zobaczyłem w Empiku własną ilustrację na kartce pocztowej, która była w sprzedaży za prawdziwe pieniądze. Byłem po prostu wniebowzięty.
Czy nadal odczuwa Pan satysfakcję z publikowanych ilustracji?
Tak, ale zapomniałem, że to było kiedyś marzeniem. Teraz to jest praca i jest to praca ciężka, ponieważ mój sposób rysowania pochłania bardzo dużo czasu. Muszę się dużo napracować, nasmarować. Te wszystkie obrazki trzeba wymyślić, przenieść na papier (ekran) i jeszcze zmieścić się w określonym czasie. Oczywiście dodatkowo czasami jest wena, a czasami jej nie ma i robi się jeszcze trudniej. A ja nie wierzę w żadne polecane przez coachów sposoby na kreatywność. Mam swoje patenty, o których też opowiem na konferencji.
W moim przypadku ta praca wiąże się też siedzeniem przy tablecie nocami. Oczywiście wszystko zależy od organizacji. Ja nie jestem poukładany, dlatego tak to wygląda, ale akurat to mi odpowiada. Poza tym ten zawód polega na tym, że pracuje się nie tylko wtedy, kiedy się siedzi z tabletem i rysuje ale i w innych, codziennych sytuacjach. Ilustracje, żeby pojawić się w książce, najpierw muszą mi się narysować „w głowie”. A kiedy tam rysują się „same”, to przenoszenie ich na papier jest przyjemniejsze.
Od czego zaczyna Pan projektowanie ilustracji?
Zawsze zaczynam od szkicowania ręcznego, zupełnie inaczej „myśli” mi dłoń, kiedy trzymam w ręku ołówek. Zastanawiałem się nad tym tysiąc razy, ale wydaje mi się, że chodzi o to, że jest prościej, wokół nie ma tylu „rozpraszaczy”. Nie mogę sobie karki powiększyć, nie ma CTRL+Z, trzeba sobie narzucić dyscyplinę. Oczywiście często te szkice są nieładne, np. szkic plakatu B1 potrafi mieć 2x3 cm, ale bez tego malutkiego szkicu nie potrafię zrobić plakatu.
Co pomieści taki mini-szkic?
Chodzi o złapanie kompozycji. Ja nie umiem rysować, nie jestem wykształcony w tym kierunku. Szukam zatem przede wszystkim pomysłu na kompozycję, osi, wokół której buduję ilustrację. Taki mały szkic skanuję, powiększam, drukuję na formacie A4 taki ledwie widoczny i potem rysuję na nim od nowa, dopracowując całość.
Wysyła Pan szkice klientom?
Nie, zwykle wysyłam gotowe ilustracje. Ale to jest specyfika branży i pracy z ludźmi, z którymi nie robię książki czy plakatu po raz pierwszy. Ci, z którymi współpracuję, wiedzą jak rysuję i moja praca jest korygowana tylko pod względem takich elementów jak np. zgodność z prawdą historyczną.
W przypadku nowych zleceniodawców, takich początków współpracy, staram się wyczuć, na jakim etapie musi być ilustracja, żebyśmy znaleźli wspólny język, ale takiego 2x3 cm nigdy nie wysyłam.
Ma Pan „na koncie” kilka publikacji o tematach trudnych, „ostatecznych”, w tym nagrodzoną Asiunię. Jak Pan wspomina pracę nad tymi publikacjami?
Z mojego doświadczenia mogę powiedzieć, że do takich historii można podejść dwojako, a w zasadzie tysiąc-rako. Asiunia jest tak narysowana, że tam w zasadzie nie ma prawie przemocy. To była pierwsza książka opowiadająca o trudnych tematach, jaką zrobiłem. I tutaj Muzeum Powstania Warszawskiego mi bardzo pomogło, sugerując niektóre rozwiązania i podpowiadając, kiedy miałem wątpliwości. Ta książka była bardzo „delikatna”. Z kolei w Listach w butelce narysowałem pociąg śmierci, nie wprost oczywiście, ale pojawiła się postać śmierci. Starałem się do każdej z nich podchodzić trochę inaczej, znajdować inne rozwiązania jeśli chodzi o te „problematyczne” motywy. Częściowo też dlatego, że lubię rysować za każdym razem trochę inaczej. Zawsze staram się „grzebać” gdzieś między literami książki i przyzwyczajeniami czytelnika.
Czy nagrody za książki coś zmieniły w Pana pracy?
W moim przypadku niekoniecznie nagrody przekładają się na zlecenia. Po pierwsze, współpracuję z tymi samymi wydawcami od lat. Po drugie, najważniejsza jest sprzedaż, autor czy ilustrator też musi przynosić zysk. Wydawnictwa nie pełnią roli mecenasów. Owszem, niektóre książki robi się z myślą o nagrodach, ale najważniejsi są czytelnicy.
Muszę spytać o plakaty dla Teatru Groteska, nie zawsze skierowane do młodego widza. Jak wygląda Pana współpraca z krakowskim teatrem?
Te plakaty są „moje” (to jest moja kreska, kompozycja itd.), teoretycznie powinny nawiązywać do plastyki spektaklu. Natomiast zdarza im się o spektaklu trochę zmyślać. To dlatego, że czasami zaczynam rysować plakat, kiedy jeszcze nie wiadomo jak dany spektakl będzie finalnie wyglądał. To trochę tak, jak z Polską Szkołą Plakatu, zdarzają się takie prace, które niewiele mają wspólnego ze filmem, do którego zostały zrobione.
Jest Pan również autorem książek dla dzieci. Jak odnalazł się Pan w tej podwójnej roli?
Pisanie to piękna robota, myślę, że autora ludzie zawsze bardziej szanują. Satysfakcja jest większa jeśli książkę się wymyśli samemu od początku do końca. Jeśli chodzi o Najmniejszego słonia, to tę historię przede wszystkim napisałem. Miałem nawet pomysł, żeby zilustrował ją ktoś inny, ale wydawnictwo nie chciało o tym słyszeć. Natomiast Krasnoludki to książka w zasadzie narysowana. Litery i słowa są tam ważne, ale najważniejsze jednak są obrazki i nawet nie czytając tych liter może być wesoło. Wszystko, co potrzebne przedstawione jest samymi ilustracjami, a to nawet rozszerza grupę wiekową. Jest trochę zadziorów dla czytelników starszych. Są dwa brzydkie słowa – łatwo jest znaleźć, ale nie będę naprowadzał. Pełnią rolę przyprawy. Niczym pieprz w rosole, który pływa sobie w tej zupie, a kiedy ktoś niechcący go rozgryzie, powoduje grymas, dodaje pikanterii.
W moim przypadku piszę sobie to, co mi się wygodnie rysuje. Poziomu pilnuję sam, a chyba jestem wymagającym odbiorcą. Zdarza mi się stwierdzić po narysowaniu ilustracji, że coś jest niefajnie i zaczynam od początku. Wydawnictwo „pilnuje” mnie w pewnym sensie, chociaż fajne wydawnictwo – a z takimi pracuję - jest takim nad-asystentem, kiedy czegoś nie wiem, zawsze mogę wysłać i się skonsultować z osobą, której ufam. Tak się składa, że o tym też opowiem w kontekście książki o krasnoludkach.
Ma Pan konto na platformie You Tube, a tam dwa filmy. Osoby zainteresowane oprogramowaniem na pewno zauważą, że pracuje Pan w programie Corel Painter. Nie jest to chyba zbyt popularne narzędzie?
To prawda, ale proszę mieć na uwadze, że kiedy ja zaczynałem swoją „karierę”, to w Photoshopie się nie rysowało. Był natomiast Corel Painter. Z czasem jakoś tak się złożyło, że się po prostu przyzwyczaiłem. Przesiadłem się na najnowszą wersję tydzień temu, jest trochę lepiej, ale to nie jest dobry program. Mam starą wersję pakietu Adobe, tam się nie bardzo da rysować. To, że pozostałem przy Painterze, to kwestia nawyku. Te wszystkie faktury na moich obrazkach są ręcznie wymalowane właśnie w Corelu i do tej pory nie udało mi się przenieść ich do Photoshopa, więc tak już zostało.
Na filmach tego nie widać, ale sporo rzeczy robię w Photoshopie, na przykład transformacje, korekcję koloru itd.
Czy możemy się spodziewać większej ilości filmów na YouTube?
Kręcenie filmów na YouTube to jakiś dramat i strasznie długo to trwa. Wolę rysować. Poza tym ten mój proces rysowania jest tak długi i tak nudny, że nie wiem czy ktoś chciałby to oglądać. Wstawiłem dwa filmy, bo chciałem zabłysnąć przed synem, który wstawia filmy z Minecrafta. Ale to raczej nie dla mnie.
A inne media społecznościowe?
Ja mało publikuję na mediach społecznościowych. Bardzo miłe jest dla mnie to sprzężenie zwrotne, te polubienia, które sprawiają, że ego rośnie. Zastępuje mi to też poniekąd ograniczony niestety kontakt z czytelnikami. Nie zależy mi na byciu gwiazdą Instagrama, zresztą znajomi śmieją się ze mnie, że mam mało obserwatorów. Ale przede wszystkim, to ja rysować powinienem.
Dba Pan jednak o portfolio na Behance.
To był wymóg ze strony wydawnictwa. Dzisiaj trzeba dać się znaleźć w internecie. Zwłaszcza, w sytuacji, gdy wydawnictwo próbuje sprzedać książkę za granicą. Tamtejsi wydawcy od razu chcą wiedzieć, kim jest ilustrator i, naturalnie, szukają go w internecie. Strony własnej nie mam, więc musiałem mieć przynajmniej to aktualne portfolio na Behance. Ważne, żeby ostatni wpis był przynajmniej z tego roku.
Pracuje Pan na tablecie LCD?
Tak. Na tę chwilę jest to Wacom Cintiq 13HD, ale mam w planach zmianę. Super się na nim pracuje, ale kabel zasilający mi się odłącza przy najmniejszym poruszeniu. To taka niedogodność, z którą radzę sobie już jakiś czas. Ale pozostanę z Wacomem, nie wierzę w inne. Marzę tylko o większym tablecie, no i liczę na to, że kabel będzie się solidnie trzymał (śmiech).
Jak wygląda u Pana proces przygotowania książki do druku? Ktoś Panu w tym pomaga?
Tak się składa, że więcej w życiu książek zaprojektowałem i złożyłem, niż narysowałem. Przez wiele lat z tego żyłem. Kiedy pracowałem w agencji reklamowej, to nosiłem kasetę z filmem do wywoływarki chemicznej i znałem cały proces, jaki przechodził plik przed drukiem. Dzisiaj to wszystko się robi kliknięciem, a ja pamiętam czasy, kiedy nikt nie ufał formatowi PDF. Przygotowania do druku nauczyłem się więc lata temu, pracując przy reklamie, stojąc przy maszynie i pilnując koloru. Ja uwielbiam składać książki od początku do końca. Cały proces projektowania, layout.
Pana ilustracje powstają w przestrzeni CMYK czy RGB?
Zawsze najpierw maluję w RGB. Plik jest mniejszy, przy tym więcej kolorów mam do dyspozycji. Jak się potem koryguje te kolory można być bardziej precyzyjnym, jest łatwiej i bardziej kolorowo. Z doświadczenia wiem, które kolory są bardziej problematyczne, aczkolwiek gdy chcę wydrukować swoją ilustrację na przykład jako artprint celem sprzedaży lub powieszenia na wystawie, korzystam z urządzeń atramentowych, które odwzorowują na papierze niemal pełną gamę RGB. Udaje mi się więc osiągnąć niemalże taki sam efekt jak na monitorze. Normalny człowiek pewnie nie zauważa tych subtelnych różnic, natomiast ja już się przyzwyczaiłem do tego. W pracy po prostu świadomie nie korzystam z tych niemożliwych do wydrukowania kolorów, żeby nie musieć się z nimi rozstawać.
Na koniec oczywiście proszę zdradzić, o czym będzie pan opowiadał na GrafConf?
O niewidzialnej dla niewtajemniczonych stronie zawodu ilustratora. Tak się składa, że jest to bardzo obszerny temat, w który znajdzie się miejsce między innymi na to, co trzeba wziąć pod uwagę rysując, na pozór prosty, rysunek. Opowiem czym się różni rysowanie dla dzieci młodszych, trochę starszych i starszych. Kiedy też można sobie pofantazjować na całego, a kiedy trzeba trzymać się jakichś referencji czy źródeł (na przykład historycznych, geograficznych). Powiem też o kontaktach z wydawcami i o finansowej stronie ilustrowania. Na pewno wspomnę o sposobie rozliczania się za pracę, bo tutaj zdarzyło mi się słyszeć od różnych osób z branży informacje, które kompletnie nie zgadzają się z moimi doświadczeniami. Chciałbym przestrzec początkujących ilustratorów przed pewnymi praktykami klientów.
Wszystko to będę opowiadał z punktu widzenia osoby, która z tego żyje. A jestem żywym przykładem na to, że polski rynek ilustracji nie jest w tak fatalnej sytuacji, jak się niektórym może wydawać.