Co do zasady raczej nie mogę narzekać na klientów, z którymi współpracuję. Nie wiem, czy to kwestia intuicji czy po prostu szczęścia, ale bardzo rzadko zdarza mi się sytuacja, w której współpraca kończy się w nieprzyjemny sposób. Myśląc o nieprzyjemnościach, w tym wypadku mam na myśli lubiane przez osoby „na swoim” problemy z płatnościami.
Niestety nie mogę powiedzieć, żebym miała całkiem czystą kartę, bo niestety zdarzyło mi się trafić na wyjątkowo upartą bestię i o (całe szczęście wygranej) walce z nią chciałabym Ci dzisiaj opowiedzieć. Piszę o tym jednak nie po to, aby się pochwalić, jak to sprawnie radzę sobie w biznesie, a raczej po to, aby pokazać Ci, że jako twórca kreatywny masz nieco więcej możliwości w odzyskiwaniu swoich należności, niż zwykły „śmiertelnik”. Przy okazji na końcu tekstu znajdziesz też wnioski i to, czego nauczyłam się podczas próby ściągnięcia długu.
Grafik spotyka (przyszłego) dłużnika
Moja przygoda z tym zleceniodawcą zaczęła się klasycznie - po zapytaniu o wykonanie projektu podpisaliśmy umowę, rozliczyliśmy się w kwestii zadatku i zaczęłam pracę. Miła wymiana maili, szybkie akceptacje i po kilku rundach byłam gotowa na to, aby zafakturować zlecenie. Faktura wystawiona, rozliczona, temat z głowy.
Po kilku tygodniach pojawiło się kolejne (które również poszło bardzo sprawnie), a potem następne. Przy okazji mniejszych zadań dla stałych klientów, którzy nie mają problemów z płatnościami, zdarza mi się pomijać kwestie podpisywania umowy (współpraca idzie wtedy zdecydowanie szybciej). „A to błąd!” - pomyślisz… no nie do końca (ale o tym za chwilę).
Przejdźmy jednak do konkretów. Zlecenie wykonałam w maju 2017 roku, a w czerwcu napisałam do klienta pierwszy mail z prośbą o zapłatę zaległej faktury. Klient odpisał, obiecując, że ureguluje płatność w ratach (na co się zgodziłam) i zrobił to częściowo (pierwszą część w czerwcu, kolejną w listopadzie). Do zapłaty pozostało nam około 1500 zł.
Czas mijał, a ja odbijałam się od ściany. Nie pomagały już zarówno telefony, jak i maile czy SMSy do klienta. Nie lubię walczyć, nie znoszę prosić się o pieniądze, które mi się należą. Równocześnie wiem, że czasem zdarza się, że ludzie trafiają na zły moment w życiu i jak się odbiją, regulują wszystko. W tym wypadku było jednak inaczej. Zawalona pracą, na poważnie wróciłam do tematu po około roku od wystawienia pierwszej faktury, czyli w maju 2018 roku (w międzyczasie raz na 2-3 miesiące pisałam do klienta maila z prośbą o dokonanie płatności).
W tym momencie stanęłam przed wyborem - walczyć o pozostałą zapłatę ryzykując swój czas i wydając (proporcjonalnie niemało) czy odpuścić temat? Przełknęłam 600 zł wydane na adwokata i postanowiłam spróbować. W części też dlatego, że chciałam sprawdzić, jak to jest, w razie, gdyby przyszło mi odzyskiwać większe kwoty w przyszłości.
Na pierwszy ogień poszło przedsądowe wezwanie do zapłaty, które nie przyniosło żadnego efektu. Jest to forma listu z prośbą o uregulowanie płatności, które wysłała w moim imieniu adwokat (aby wzmocnić przekaz).
Zdobywanie nakazu zapłaty za projekt graficzny
Kolejnym krokiem, jaki musiałam powziąć, było założenie (z pomogą adwokata) sprawy w sądzie. W tym celu musiałam dostarczyć wszystkie materiały, które dowodzą, że klient projekt zamówił, a ja go wykonałam zgodnie z założeniami.
W moim wypadku były to:
- screeny z wiadomości email, które wymieniałam ze zleceniodawcą, w tym w szczególności jednoznaczną akceptację przez niego zakresu prac oraz kosztów realizacji (zastąpiło nam to umowę, której jak wspomniałam - nie podpisywaliśmy),
- screeny z „odbioru” zleconych projektów, czyli mój mail z wysyłką projektów oraz coś na zasadzie podziękowania za podesłanie od klienta,
- potwierdzenie przelania części zapłaty (to jednoznacznie pokazało nam, że klient uznał fakturę) – nie było ono niezbędne, ale bardzo ułatwiło wszelkie kwestie sądowe.
Zdaniem adwokat, która zajmowała się moją sprawą, wygraną mieliśmy w kieszeni. I tak właśnie było, po ponad 4 miesiącach (!) otrzymałam od sądu nakaz zapłaty, a po następnych 4 (!) wyrok został uprawomocniony i uprawniał mnie do egzekucji. Dzięki niemu mogłam skontaktować się z komornikiem i rozpocząć odzyskiwanie długu.
Los jednak tak chciał, że w marcu byłam w ciąży i inne rzeczy nieco bardziej zaprzątnęły mi głowę. Temat windykacji stanął więc po raz kolejny - tym razem z mojej winy.
(Nie)odzyskiwanie pieniędzy z pomocą komornika
Po porodzie życie wywróciło się do góry nogami i kiedy już nieco doszłam do siebie, postanowiłam znowu ruszyć z tym tematem (w końcu jak powiedziało się „a”, to szkoda stracić te 600 zł).
Od znajomego pracującego w kancelarii komorniczej dowiedziałam się, że dłużnicy dzielą się na dwa typy - tych, którzy nie mają z czego oddać i tych, którzy wiedzą co zrobić, aby tego nie zrobić. Zaniepokojona, chcąc sprawdzić do której kategorii zalicza się mój klient, zaczęłam przeszukiwać sieć. Niestety ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że firma zleceniodawcy była właśnie w trakcie postępowania upadłościowego (chociaż właściciel równocześnie posiadał już kilka innych spółek na swoje nazwisko…).
Nie czekając długo zadzwoniłam do firmy, która zajmowała się tym postępowaniem i dowiedziałam się, że absolutnie nic już nie wskóram. I tutaj moja historia mogłaby się kończyć, gdyby nie prawo autorskie.
Prawo autorskie na ratunek
Tak się złożyło, że chociaż firma, której wystawiałam fakturę oficjalnie miała przestać istnieć, to marka, dla której realnie pracowałam wciąż działała, a co nawet ważniejsze - aktywnie korzystała z projektów graficznych, które przygotowywałam i działała na Facebooku.
Pomyślałam - raz kozie śmierć i skontaktowałam się z osobami korzystającymi z efektów mojej pracy bezpośrednio - z braku innych możliwości - przez Facebooka. Poinformowałam o tym, że korzystają z projektów graficznych niezgodnie z prawem i poprosiłam o zaprzestanie. Ku mojemu zaskoczeniu panie poczuły się do winy i (jeszcze przed oficjalnym bankructwem spółki) wymusiły uregulowanie zaległości. Kilka miesięcy później całość długu została uregulowana.
I tak zakończyła się moja (w pewnym momencie skazana już na porażkę) historia z odzyskiwaniem długów. Co ciekawe, realne rezultaty przyniosło właśnie roszczenie oparte o prawo autorskie, a nie prawo karne czy tym bardziej zwyczajną uczciwość i chęć zapłaty mi za wykonaną pracę.
Czego mnie to nauczyło?
Historia ta, chociaż zakończona happy endem, ma dla mnie bardzo smutne przesłanie. Okazuje się, że prawo nie chroni nas w wystarczający sposób, a osoby, które są naszymi dłużnikami, mają dość szerokie pole do popisu, jeśli chodzi o uniknięcie spłaty należności (niestety zdecydowanie szersze niż my do ściągnięcia od nich tych pieniędzy).
Nasza szansa na wygraną z pewnością wzrasta z odpowiednią reprezentacją, jednak w wielu przypadkach koszt opłacenia pracy adwokata może dorównać (a nawet przekroczyć) wartość długu, więc dla mniejszych kwot może to nie być gra warta świeczki.
Co chyba jeszcze bardziej przerażające – czas postępowania sądowego jest ekstremalnie długi (a działo się to jeszcze przed pandemią, kiedy wszystko działało względnie „normalnie”). W przypadku kwoty 1500 zł nie było to aż takim problemem, co jednak w sytuacji, gdybym próbowała odzyskać wynagrodzenie za 2 miesiące pracy lub nawet więcej? W niektórych przypadkach może to doprowadzić do poważnych problemów (szczególnie, że zobowiązania podatkowe nie będą czekać na opłacenie faktury).
Co nam więc pozostaje? Świadomość i uważność, a przede wszystkim sceptyczne podejście do każdego nowego klienta. Obecnie przed podpisaniem umowy sprawdzam potencjalnych klientów w Internecie pod kątem bycia dłużnikiem (istnieje sporo takich list i stron będących giełdami długów - tamten klient już się na nich znajdował, więc w tym wypadku to by wystarczyło).
Warto pamiętać także o tym, aby wszelkie ustalenia, kwoty, terminy i akceptacje projektów miały formę pisemną. Tak jak wspominałam - nie musi to być koniecznie umowa (u mnie jej nie było i dla sądu nie był to żaden problem), ważne jednak, żeby nie załatwiać tego telefonicznie czy osobiście, bo pozostajemy wtedy bez jakiegokolwiek punku zaczepienia w razie ewentualnych problemów.
Okiem prawnika
Magdalena Miernik
Lookreatywni
Gratuluję pomyślnego zakończenia sprawy, która niekoniecznie musiała zakończyć się pozytywnie, szczególnie na etapie przedsądowym. Rzeczywiście, prawa autorskie i „widmo” ich naruszenia przez klienta stają się bardzo często skuteczną „kartą przetargową” w egzekzekwowaniu praw twórcy. Badając podobne sprawy i ustalając strategię działania dla moich klientów zawsze w pierwszej kolejności pytam projektanta o to, czy jego prace są już wykorzystywane, bez uprzedniego uregulowania płatności. Jeżeli tak - to roszczenie o zapłatę zostaje znacząco wzmocnione poprzez dodatkowe (mające realną moc) roszczenie o zaprzestanie naruszeń praw autorskich. Na wezwaniu wysłanym przez kancelarię do dłużnika wskazane są zatem dwa równorzędne roszczenia - roszczenie o zapłatę umówionego wynagrodzenia oraz roszczenie o zaniechanie naruszeń wynikające z przepisów ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych. I rzeczywiście, bardzo często okazuje się, że główną motywacją do uregulowania płatności staje się nie tyle fakt bycia dłużnikiem, co obawa przed realnymi konsekwencjami naruszeń praw autorskich, w tym koniecznością zaprzestania wykorzystywania projektów stworzonych przez twórcę.
Warto dodatkowo podkreślić, że - rzeczywiście - umowa z klientam nie musi mieć koniecznie klasycznej formy pisemnej, aby skutecznie regulowała zasady współpracy pomiędzy stronami i stanowiła dowód w sądzie. Forma pisemna umowy jest konieczna przede wszystkim do skutecznego nabycia autorskich praw majątkowych zatem to raczej klient (zamawiający lub dający zlecenie) stanowi tę stronę kontraktu, która powinna dążyć do zawarcia umowy w klasycznej formie pisemnej. Po zawarciu umowy w formie pisemnej klient może bowiem cieszyć się skutecznym nabyciem autorskich praw majątkowych do utworu. Niemniej zachęcam projektantów do zawierania umów w formie pisemnej i do zadbania o to, aby odpowiednio zakreślić w umowie moment przeniesienia praw autorskich na klienta. Korzystnie dla twórcy będzie określić ten moment jako moment zapłaty pełnej kwoty wynagrodzenia. W ten sposób wykorzystywanie utworów przez klienta bez wcześniejszego uregulowania płatności będzie automatycznie stanowiło naruszenie praw autorskich.
A jak wyglądają Wasze przygody z nieuczciwymi zleceniodawcami?