O giclee słyszał każdy artysta, ale pewnie niewielu do końca wie czym owo giclee jest. Nic dziwnego, bo encyklopedyczna definicja tego pojęcia nie istnieje. Funkcjonują aż trzy jego znaczenia. Bliskie sobie, jednak nie identyczne.
Po pierwsze, giclee to synonim druku fine fine art. Po drugie, to proces niskonakładowego powielania dzieł sztuki. Po trzecie wreszcie, giclee to synonim perfekcyjnej kopii dzieła sztuki, wykonanej na maszynie drukarskiej najwyższej jakości. Ciekawostką jest, że francusko brzmiącego neologizmu nie wymyślił żaden malarz z paryskiego Montmartre, ale amerykański drukarz, rezydujący w słonecznej Kalifornii.
Giclee jako druk fine art
Zacznijmy od prehistorii. Jest rok 1985. Amerykańska firma Iris Graphics tworzy wielkoformatową drukarkę atramentową Iris. Ma ona służyć na etapie ‘prepress’ w przemyśle poligraficznym. Drukowano na niej tzw. proofy, które, przy bardzo dużym stopniu zgodności, pokazywały jak będą wyglądały wydruki wychodzące z wielkich maszyn drukarskich (np. Heidelberg). Jeśli proof nie wypadał dobrze, graficy mieli możliwość wprowadzenia korekt do plików źródłowych. Pozwalało to uniknąć kosztownego i czasochłonnego zatrzymywania produkcji na wielkonakładowych liniach.
Z czasem dostrzeżono techniczną doskonałość Iris’a i przestał on grać jedynie rolę skrzypka z czwartego rzędu poligraficznej orkiestry, a stał się solistą, drukującym finalne obrazy. I to dla branży artystycznej.
W 1991 roku amerykański drukarz Jack Duganne nadał temu procesowi druku artystycznego termin giclée (czyt. żikli). Neologizm wywodzi się z francuskich słów gicleur (dysza) i gicler (rozpylać, tryskać) i miał nawiązywać do dysz Iris’a, natryskujących tusz na powierzchnię papieru lub płótna. Przez lata giclée funkcjonował jako termin technologiczny, synonim druku fine art.
Czym jest druk fine art opisałem kilka lat temu na Grafmagu. W skrócie – to druk na podłożach spełniających kryteria archiwalne (bezkwasowość, neutralne pH) z użyciem minimum ośmio-pigmentowych drukarek.
Przez lata segment maszyn do druku fine art bardzo się rozwinął, spotykamy je dzisiaj najczęściej pod nazwą ploterów fotograficznych. Gigantami rynku są Epson i Canon, swoją obecność próbuje też zaznaczyć HP. O Iris Graphics prawie nikt już nie pamięta.
Giclee jako niskonakładowe, limitowane, kopiowanie dzieł sztuki.
Z czasem giclée nabrało dodatkowego znaczenia, jako niskonakładowe powielanie dzieł sztuki, dokonywane pod pełną kontrolą artysty. Idea była prosta - malarz mógł sprzedać nie tylko oryginał obrazu za – przykładowo – pięć tysięcy dolarów, ale i dodatkowo dwadzieścia jego perfekcyjnie wydrukowanych kopii po pięćset dolarów za sztukę.
Korzyć dla artysty jest oczywista, ale warto też zauważyć korzyć miłośnika sztuki, który nie dysponuje pokaźnym budżetem na zakup oryginałów. Za ułamek wartości, nabywa on autoryzowany przez autora obiekt, który z czasem może stać się nie tylko inwestycją estetyczną, ale i finansową. Odpowiednio udokumentowane giclee są bowiem przedmiotami handlu na rynku sztuki.
Pierwszym etapem tworzenia serii giclee obrazu jest digitalizacja dzieła. Można ją przeprowadzić na dwa sposoby – skanując obraz lub wykonując jego fotografię. Z punktu widzenia perfekcji odwzorowania lepsze jest skanowanie, jednak w przypadku wielkoformatowych dzieł jedyną metodą pozostaje fotografia.
W obu przypadkach kluczem do sukcesu jest workflow oparty na perfekcyjnym zarządzaniu barwą, aby kopia dzieła pod względem kolorystycznym była nie do odróżnienia od oryginału. W fakturze obrazu różnice są już dopuszczalne. Póki co żadna drukarka nie odda mięsiście położonej na płótnie farby olejnej.
Wąsko pojmowane giclee to kopie dzieł stworzonych pędzlem czy ołówkami. Coraz częściej jednak rozszerza się ją na sztukę „digitalową”, a więc powstałą w programach graficznych lub na matrycach aparatów fotograficznych. Tu proces kreacji serii giclee nie zaczyna się od kopii oryginału, lecz od ustalenia w ilu egzemplarzach cyfrowe dzieło zostanie powielone.
W tym miejscu dochodzimy do następnej ważnej kwestii. Jak artysta ma przekonać nabywcę, że nie kupuje jednej z dziesięciu tysięcy kopii „wyplutych” w pół godziny przez offsetową maszynę, ale cząstkę mocno limitowanej serii. Pierwszym argumentem jest podpis autora dzieła. Nie wydrukowany, ale odręczny. Innym jest odręczne domalowanie/dorysowanie drobnego detalu na wydrukowanym obrazie, który odróżni go od pozostałych kopii. Rzeczą oczywistą jest też ścisła deklaracja ile kopii dzieła zostanie wydanych. Nie spotyka się aby była to liczba większa niż sto.
Potwierdzeniem dla nabywcy że kupuje – przykładowo - dwunastą kopię z dwudziestoegzemplarzowego nakładu są certyfikaty, bywa że uzupełnione parą numerowanych hologramów, z których jeden przyklejony jest na rewersie dzieła, a drugi na certyfikacie.
Giclee jako synonim perfekcyjnej kopii dzieła sztuki.
Giclee funkcjonuje wreszcie jako synonim kopii dzieła artysty, wykonanej z zachowaniem rygorów druku fine art. Na papierze lub płótnie. W katalogach wielu galerii i domów aukcyjnych znajdziemy opisy obiektów pod nazwą „Giclee obrazu autorstwa…”. W przypadku uznanych artystów ceny startują od poziomu trzech zer od końca w górę. W Polsce w złotówkach, na „Zachodzie” w dolarach. Na rynku funkcjonują galerie, specjalizujące się w giclee. Nie tylko w sprzedaży, ale i całym workflow związanym z ich przygotowaniem.
Czy wiesz, że…
…Jack Duganne, twórca terminu giclee, zmarł w 2020 roku. Aż do śmierci prowadził swoje niewielkie studio drukarskie w miejscowości Santa Monica w Kalifornii. Strona studia www.duganne.com nie jest już dostępna w sieci.
Kopiowanie dzieł sztuki, by zwielokrotnić ich sprzedaż, to nie wymysł ostatnich lat. Kopiowali Rembrandt, Goya, Picasso. Oczywiście nie drukiem, ale np. techniką miedziorytu.