Jest jednym z najbardziej znanych ilustratorów i projektantów młodego pokolenia w Polsce. Urodził się w Gdyni, gdzie mieszka i prowadzi swoje studio. Ma pociąg do starych znaków graficznych i nauczania. Z Patrykiem Hardziejem rozmawiamy o ilustracji, Ogólnopolskiej Wystawie Znaków Graficznych i „Sztuce projektowania”.
Wśród dostępnych w sieci informacji, możemy znaleźć taką, że Twoja babcia kupowała Ci magazyn „Wielcy malarze”. Dlaczego właśnie babcia? Czy pochodzisz z rodziny „artystycznej”, czy jest to tylko Twoja domena?
To była prababcia, a poza tym to prawda. Moja prababcia mieszkała w Lublinie, czasem jeździłem do niej spędzić wakacje. Żebym się nie nudził, założyła prenumeratę kilku magazynów w tym „Wielcy Malarze”. W wieku 10 lat miałem przyswojonych ponad 200 nazwisk najważniejszych artystów, stąd moje późniejsze zainteresowanie tematem. Może dlatego też wybrałem naukę w Szkole Plastycznej.
Piszesz o sobie, że jesteś ilustratorem „multidyscyplinarnym”, co to oznacza?
Próbuję sił w różnego rodzaju aktywnościach, ilustracja, projektowanie graficzne, organizacja wydarzeń, edukacja. Do skrótowego opisu w Internecie akurat pasowało „multidyscyplinarny”. Po głowie ciągle mi chodzi, że muszę się zacząć ograniczać, ale nie wiem co wybrać, może mi się kiedyś przyśni. Możliwe, że za 10-15-20 lat zawód projektanta, grafika, ilustratora nie będzie potrzebny więc zawsze warto mieć w rękawie inne umiejętności.
Czy możesz opowiedzieć o poszczególnych etapach pracy nad ilustracją?
Na początku jest… zlecenie (śmiech). Od tego zazwyczaj się zaczyna, chyba że robię ilustrację personalną. Tak więc, jak już dostanę zlecenie, to o ile to możliwe, staram się spotkać z klientem, chociaż na Skype - rozmowa zazwyczaj więcej wyjaśnia niż korespondencja mailowa. Często się to nie udaje, ale też nie ma bólu z tego powodu. Następnym etapem jest reaserch, szukam pomysłu na kolor, kompozycję, symbolikę itd. Później rysuje szkice. Moje szkice są bardzo szkicowe, że tak to ujmę. Nie wiem, ale nie umiem i nie lubię robić rozbudowanych rysunków, skoro wiem, że tak czy inaczej ich część pójdzie do śmietnika, bardzo mi wtedy ich szkoda. Dlatego też moje rysunki wstępne są bardzo brzydkie. Z jednej strony to źle, bo klient może się przestraszyć i kręcić nosem, ale z drugiej strony jak zaakceptuje i później zobaczy finalny efekt to odczuwa ulgę, że jednak coś wyszło… bo czasem wychodzi.
Po wybraniu odpowiedniego szkicu jest rysunek na papierze. Po kilku latach pracy w moim stylu, potrafię robić tylko określonym ołówkiem na określonym papierze. Jak ktoś mi zmieni narzędzia to jakoś mniej wychodzi. Zazwyczaj rysuję w formacie między A4, a A2 w zależności od skomplikowania kompozycji. Gdy już po dniu, albo kilku dniach narysuję ilustrację, wtedy ją skanuję. Reszta pracy odbywa się cyfrowo. Koloruję ilustrację w Photoshopie, ale ciągle pilnując, żeby nie straciła manualnego charakteru.
Twoje ilustracje znajdują się na etykietach piw Browaru Kingpin × MONYO Brewing Co. Opowiedz o tym, w jaki sposób powstają te projekty? Czy ilustrujesz w oparciu o jakieś konkretne wytyczne, czy masz całkowitą dowolność? W jaki sposób decydujesz o tym, jak zilustrować konkretny rodzaj piwa?
Akurat w przypadku Kingpina mam absolutną dowolność. Zrealizowałem już dla nich z 8 etykiet, więc nauczyliśmy się pracować ze sobą. Zazwyczaj dostaję opis smaku i do tego opisu staram się ułożyć historię. Ilustracja uwzględnia czy piwo jest mocne czy słabe, z dodatkami albo nie. Zdarzyło się nawet, że zrobiłem ilustrację i nadałem jej roboczy tytuł, później ku mojemu zaskoczeniu, tak nazwali piwo. Ta współpraca jest o tyle ciekawa, bo ja w ogóle nie piję alkoholu, więc mocno improwizuję.
Na co zwracasz uwagę projektując etykiety?
Akurat w przypadku Kingpina mogłem też zaprojektować layout. To jest piwo rzemieślnicze, więc reguły są tutaj dowolne. Ważne jest, aby to była pojedyncza postać lub portret, charakteryzujący się czymś ciekawym, takie są wytyczne tej linii - Kingpin Stories.
Jakiś czas temu okazało się, że Twoje prace znalazły się bez Twojej zgody na etykietach piw zagranicznych? Zdaje się, że również logo Twojego studia zostało niezbyt subtelnie „podkradzione”. Jak te sprawy się zakończyły?
Raz na jakiś czas zdarza się taka sprawa. Moje logo, jako logo szkoły językowej, czy ilustracja na etykiecie hiszpańskiego browaru to jeszcze nic takiego. Dwa lata temu, duży meksykański festiwal rockowy użył mojej pracy jako „key visual’a” całej imprezy. Powstały plakaty, banery, animacje, bilety, reklamy, oprawa graficzna scen. Duża sprawa. Zazwyczaj przyjmuję takie sytuacje początkowo z niedowierzaniem, a później z pewną dozą satysfakcji. Mają do dyspozycji setki tysięcy czy miliony obrazków w internecie i akurat użyli mój. Wow. Później podchodzi się do tego bardziej praktycznie. Maile, kontakt poprzez prawnika, itd. Zazwyczaj kończy się ugodą. Nie miałbym nawet czasu ich ścigać. Co nie oznacza, że nie podejmuję takich kroków w przypadku ciężkich spraw.
Wyciągnąłeś jakieś wnioski z tej sytuacji? Czy można się ustrzec przed plagiatem lub kradzieżą? Masz na to jakiś patent, czy raczej trzeba się pogodzić z tą osobliwą formą podziwu?
Nie jestem typem pieniacza. Wniosek wyciągnąłem taki, że „social media” to potężne narzędzie. Nie można od razu publikować sprawy, bo robi się wielka nagonka. Sprawę trzeba załatwiać możliwie jak najciszej, ponieważ bardzo często Ci, który naruszają prawa autorskie tego nie wiedzą. Jakiś tam grafik przygotował im (kradzioną) propozycję, dostał wynagrodzenie i cześć. Oni uważają, że są czyści, wtedy trzeba rozmawiać i tłumaczyć sytuację. Trzeba patrzeć na dobre strony, może z takiej sytuacji urodzi się jakieś zlecenie (śmiech). Jeżeli nic nie skutkuje, to wtedy „Facebook” jest dobrym ostrzeżeniem, ale to moim zdaniem ostateczność. Sam kilkukrotnie projektowałem coś co później okazywało się podobne czy czyjejś pracy, zbieg okoliczności, czasem bardzo duży. Nie chciałbym, żeby ktoś podejmował akcje nagłaśniania sprawy bez uprzedniego kontaktu ze mną. Trzeba się szanować.
Dobrze, zmieńmy temat. Co wykładasz na ASP w Gdańsku?
Asystuję w dwóch pracowniach: „Projektowanie Książki” oraz „Projektowanie dla Kultury”.
Czy zamierzasz się doktoryzować?
Myślę, że kiedyś pewnie tak.
Wolisz występować jako prelegent czy prowadzić praktyczne warsztaty?
Ciężko mi porównać, ponieważ zazwyczaj występuję jako prelegent. Warsztatów przeprowadziłem niewiele (nie licząc zajęć dydaktycznych). Myślę, że jedno i drugie jest bardzo fajnym doświadczeniem. Występ publiczny jest zazwyczaj przed większa publicznością i jest bardzo stresujący, a ja dopiero uczę się gadać.
Jakich rad udzielasz swoim studentom?
Róbcie rzeczy w domu na własną rękę, bo uczelnia to tylko 10% późniejszych umiejętności. Zazwyczaj to powtarzam, chociaż nigdy nie prowadziłem badań statystycznych, więc nie mam jak tego udowodnić (śmiech). Jest tak i koniec!
Opowiedz o kursie „Sztuka Projektowania”. Skąd pomysł? Czego możemy się spodziewać i jak można wziąć w nim udział?
Kursy wyszły z inicjatywy mojej i Pawła Szopowskiego, postanowiliśmy uzupełnić lukę pomiędzy uczelnią kierunkową, a zwykłym kursem grafiki, jak to się nieładnie mówi - komputerowej. Dodatkowo miałem już za sobą z dwa semestry jako wykładowca na ASP, więc wiedziałem w co robić, a czego lepiej nie. Do prowadzenia zajęć chciałem zaprosić osoby, które po pierwsze aktywnie pracują w zawodzie, osiągają sukcesy i chcą się podzielić swoją wiedzą. Dlatego zaprosiłem Oskara Podolskiego (Oesu), Tomasza Biskupa, Bartka Kotowicza i Mateusza Machalskiego. Na poprzednich kursach byli z nami jeszcze Karol Imiałkowski i Michał Korwin-Piotrowski, gościnnie odwiedza nas także Adam Twardoch. Jest kilka bloków tematycznych m. in. Projektowanie graficzne, Typografia, Teoria brandingu i budowania marki, Historia projektowania graficznego i Projektowanie pod nowe media.
Kurs jest dedykowany Karolowi Śliwce, który jest naszym Patronem, stąd nazwa „Sztuka Projektowania”. Jest tendencja, żeby projektowanie oddzielać od sztuki i mówić o nim jako o aktywności rzemieślniczej, ale postanowiliśmy zainspirować się doświadczeniem Pana Śliwki, który uważa się za artystę znaku. Poza tym miejsce, w którym prowadzimy kursy to „Sztuka Wyboru” w Gdańsku. Żeby nie było, nie jestem przeciwnikiem pragmatycznego podchodzenia do grafiki użytkowej, ale po prostu zdaję sobie sprawę, że są różne drogi…
Zgłosić może się każdy, kto z grafiką miał już do czynienia, my staramy się pomóc, jeżeli można to coś podpowiedzieć, sam się bardzo dużo uczę od uczestników. Zgłoszeń jest zawsze więcej niż miejsc, więc na podstawie podesłanych portfolio robimy selekcję, aby wybrać grupę jak najbardziej równą i gotową do realizowania wymagających zadań.
Czy „ulepszyliście” jakoś program tej edycji względem poprzednich?
Za każdym razem staramy się coś ulepszać, ale założenia kursu zostają takie same. 6 weekendowych zjazdów na przestrzeni 3 miesięcy, czasem nie możemy wyjść z podziwu, że można w takim krótkim czasie zrobić aż taki duży progres. Sam bym chciał (śmiech). Nauczyć się można przede wszystkim mówienia o sobie i swoim projekcie. A żeby można było coś o nim powiedzieć, to musi być mądry i przemyślany pod względem projektowym, dodatkowo sprawnie wykonany. Na to kładziemy duży nacisk.
Forma 6 zjazdów wydaje się nam optymalna. Pozwala się czegoś nauczyć, a z drugiej strony nie czuje się przemęczenia. Bardzo wielu uczestników kursu dojeżdża więc kurs nie może ciągnąć się w nieskończoność. Mieliśmy uczestników m. in. z Londynu i Kopenhagi.
Czy istnieje szansa, że „Sztuka Projektowania” zagości w innych miastach?
Pracujemy nad tym, ale nie chcę nic obiecywać. Powiem tylko tyle, że bardzo bym chciał.
Byłeś kuratorem Drugiej Ogólnopolskiej Wystawy Znaków Graficznych. Opowiedz, jak zrodził się pomysł na zorganizowanie wystawy. Co przyniosło największe trudności w jej organizacji?
Pomysł wziął się z facebookowego fanpage’a Oldschoollogo który założyłem w styczniu 2014 roku, jako mały projekt poboczny. Na facebook’u publikowałem bardziej lub mniej znane znaki graficzne. Tak jak nie było problemu ze znakami zagranicznymi, tak o polskich nie mogłem znaleźć informacji. Dlatego później postanowiłem wydać publikację „Polskie Znaki Graficzne”, będącą logobookiem, a także zapisem moich rozmów z mistrzami znaku: Karolem Śliwką (autor znaku PKO), Ryszardem Bojarem (współautor znaku CPN) i Romanem Duszkiem (współautor znaku LOT), to dzięki nim dowiedziałem się o Pierwszej Ogólnopolskiej Wystawie Znaków Graficznych z 1969 r. Postanowiłem odtworzyć to wydarzenie, ale nie miałem pojęcia o organizacji tego typu przedsięwzięć, z pomocą przybył Rene Wawrzkiewicz, z którym zrobiliśmy 15 edycji w 5 krajach. Największą trudnością było spójne pokazanie takiego ogromu różnorodnych form graficznych. Zdecydowaliśmy się na uspójnienie i pokazanie znaków w wersji monochromatycznej. Czarny znak na białym tle.
Jak podsumowałbyś poziom prac pokazanych na tej Wystawie?
Dla mnie znaki z lat 1945-1969, to absolutne mistrzostwo i pod względem wyczucia formy i pod względem łączenia kilku symboli w jednym znaku. Dlatego opracowywanie współczesnej części okazało się niezwykle trudne. Razem z Rene zaprosiliśmy grupę osób, nazwaną później Radą Konsultantów, aby pomogli nam w wyborze spośród nadesłanych zgłoszeń (a było ich prawie 3000). Byli to Ryszard Bojar, Marcin Wolny, Michał Łojewski, Kuba Sowiński, Viktoryja Grabowska oraz Katarzyna Roj. Założenie było takie, że nie jest to konkurs piękności i nie pokazujemy „najładniejszych” znaków, tylko takie, które coś mówią o kondycji współczesnego projektowania graficznego w Polsce.
Czy możemy spodziewać się Trzeciej Ogólnopolskiej Wystawy Znaków Graficznych?
Tak, oczywiście za 50 lat.
Wracając do mediów społecznościowych - masz blisko 12 000 „fanów” na Facebook’u i publikujesz dość regularnie. Trzeba też przyznać, że zbierasz jedynie pozytywny feedback. Czy nie spotykasz się z krytyką swojej pracy?
Oczywiście, że się spotykam, ale w dzisiejszych czasach trzeba się chyba do tego przyzwyczaić, chociaż bardzo często jest to krzywdzące. Dlatego sam nigdy, ale to przenigdy nie krytykuję w sieci innych projektów. Po pierwsze szkoda mi na to czasu, którego zawsze mam za mało. Krytykują ludzie, który nie mają nic innego do roboty. Po drugie pamiętam taką historię, że podczas studiów brałem udział w pewnym konkursie i projekty pojawiły się w Internecie. Pewien znany polski projektant postanowił skrytykować moją pracę. Pamiętam, że było mi bardzo przykro, miałem moment, że chciałem rzucić to wszystko i zająć się czymś innym, bo skrytykował mnie „guru”, którego podziwiałem. Po kilku latach i sukcesie Wystawy Znaków ten sam projektant podszedł do mnie i powiedział, że robię dobrą robotę, oczywiście nie pamiętał, że krytykował kiedyś mój projekt, bo mnie nie znał wtedy. Od tego czasu postanowiłem, że nie można się wyżywać na czyjejś pracy, bo to nieeleganckie i można kogoś zniechęcić. Co innego przyjazna konstruktywna krytyka, ale tej prawie w Internecie nie ma. Wzorowym przykładem konstruktywnej krytyki by proces powstawania kroju Bona Nova, ale wtedy to Mateusz Machalski poprosił o feedback i nie było ani razu stwierdzenia, że coś jest „do dupy”.
W wywiadzie dla kresl.pl zostałeś określony „młodą gwiazdą polskiej sceny projektowej”, dodatkowo Twoje prace znalazły się w albumie „The Best Polish Illustrators” Czujesz się jak gwiazda?
Odcinam się, to pomówienia (śmiech).
Na Projekcjach powiedziałeś, że pracujesz w sposób „bałaganiarski”? Czy coś się zmieniło czy nadal żyjesz w kreatywnym chaosie?
Dochodzę do wniosku, że balans nie polega na absolutnym opanowaniu materii i porządku, to właśnie zestawienie chaosu i porządku w jednym czasie. Odkryłem w sobie, że mam ciągoty w dwóch różnych kierunkach jednocześnie. Lubię szwajcarską precyzję modernizmu, ale także swobodę ekspresyjnych działań eksperymentalnych; lubię złotą proporcję, ale też asymetrię i zgrzyty; lubię wyrafinowanie i elegancję, ale także kulturę masową; lubię projektowanie, ale też nie lubię. Może tutaj jest odpowiedź na „multidyscyplinarność” z początku wywiadu.
Prace Patryka Hardzieja możecie znaleźć na:
A my zapraszamy Was do udziału w kursie „Sztuka Projektowania”, który startuje już niebawem. Szczegóły i formularz zgłoszeniowy znajdziecie tutaj.